• Nowa uczennica

        • Autorka: Julia Konstanty

          Klasa V PSP w Chlebowie, 13 lutego 2015r.

           

                      Wreszcie nadszedł dzień, kiedy przywitaliśmy naszą nową koleżankę. Czekaliśmy na nią od kilku miesięcy, od kiedy pani powiedziała nam, że nasza klasa powiększy się o jedną osobę. Każdy wyobrażał ją sobie jakoś inaczej, chłopcy liczyli na to że będzie świetnie grała w piłkę nożną, a dziewczynki, że okaże się miła i będzie dobrze skakała na skakance, ale wiedzieliśmy, że oczekiwania rzadko się spełniają więc było w nas pełno obaw.

                      Kiedy weszła do klasy wprowadzona przez naszą panią, trudno było ocenić co lubi.  Była ubrana w niebieską sukienkę, białe rajstopki, czarną kurteczkę, a na nogach miała czarne kozaczki. Rude włosy miała uczesane w dwa starannie zaplecione warkoczyki, na końcach związane dużymi niebieskimi kokardami. Przypominała mi Dorotkę, która trafiła do krainy Oz, chociaż nie towarzyszył jej Toto ani żaden inny piesek.

                      Bardzo chciałam ją poznać, więc ucieszyłam się, że pani posadziła ją obok mnie, ale nie mogłyśmy rozmawiać, bo zaczęła się lekcja. Dopiero na przerwie wszyscy otoczyliśmy ją ciasnym kręgiem (nawet pani, bo akurat miała dyżur) i zaczęliśmy wypytywać: skąd pochodzi, co lubi, jakie ma zwierzątko.

                      Jola, bo tak ma na imię, opowiadała nam o sobie całą przerwę:

          -Pochodzę z Ustronia – powiedziała. - Ustroń leży w Beskidzie Śląskim nad Wisłą. Nie ucieszyłam się kiedy rodzice powiedzieli, że przenosimy się do Chlebowa, bo to strasznie daleko od Ustronia. Wszystkie moje koleżanki zostały tam.

                      Pani od razu powiedziała, że możemy poprosić pana od przyrody żeby poświęcił jedną lekcję na to, bo opowiedzieć nam o regionie, z którego pochodzi Jola, a ona może pomóc panu w prowadzeniu lekcji i opowiedzieć o Wiśle.

          - Bo jak się nazywa największa Polska rzeka? – spytała pani.

          - Wisła –odpowiedzieliśmy chórem, bo przecież o niej była mowa.

          - A co tam można robić, tak daleko? – pytali chłopcy.

          - Najbardziej lubiłam jeździć z tatą na ryby, a z mamą chodziłyśmy na spacery po stokach Równicy. Nad Wisłą jest bardzo, bardzo pięknie – Jola mówiła coraz ciszej i przez chwilę miałam wrażenie, że zacznie płakać więc przestaliśmy wypytywać.

                      Tego samego dnia, który był jednocześnie pierwszym dniem w szkole po feriach wypadała nam godzina wychowawcza. Pani powiedziała, że zrobimy „burzę mózgów” i zaplanujemy tematy godziny wychowawczej na całe drugie półrocze. „Burza mózgów” polega a tym, że każdy zgłasza swoje pomysły, nawet jeżeli są najdziwniejsze, i zapisuje je na tablicy. Dopiero potem niektóre się wykreśla, a niektóre zostawia do realizacji. Co do niektórych pomysłów – od razu było wiadomo, że są do wykreślenia, bo chłopaki wymyślali same głupoty: wywoływanie duchów, lekcja jazdy na traktorze, leżenia na trawie i objadanie się pączkami. Dłużej rozmawialiśmy o urządzeniu lekcji „zwierzęcej”, na którą każdy mógłby przyprowadzić swoje zwierzątko. Każdy z nas ma jakieś zwierzątko w domu. Dominika ma psa Sonię, Amela ma nawet kilka psów, ja mam dwa koty – Gapi i Aferę, Patryk ma złote rybki, a Bodzio – papugi.

          - A ty, masz jakieś zwierzątko? –spytaliśmy Jolę.

          - Tak. Mam szczura. – odpowiedziała.

          Zdziwiliśmy się. Wszyscy mieszkamy na wsi i pewnie u każdego w stodole mieszkają szczury, ale nie traktujemy ich jak zwierzątka domowe.

          - Jak to szczura? Takiego paskudnego, szarego szczura z długim ogonem – powiedziałam z obrzydzeniem.

          - Nie, mój szczur jest piękny, czarno-biały. Jest tresowany, potrafi robić różne sztuczki, przychodzi na zawołanie, staje na piłce i umie prosić jak piesek.

                      Wszystkich nas zaintrygował ten tresowany szczur. Nie mniej zresztą niż jego właścicielka. Do tej pory nie znałam nikogo, kto z własnej woli trzymał w domu szczura, lubił go i się nich chwalił. Jola ze szczurem zrobiła się nagle znacznie ciekawszą postacią niż Jola bez szczura.

          - Zróbmy dzień zwierzęcy, prosimy – zaczęliśmy błagać panią.

          - Nie ma mowy – pani była nieugięta – wyobrażacie sobie co by się działo w klasie gdybyście przyprowadzili tu zgraję zwierząt?! Kto ma psa?

                      Amela, Dominika, Patryk, Kuba, Kacper, Arek, Kuba podnieśli ręce.

          - Siedem psów w jednej sali – policzyła pani – kilka kotów, ptaków, złote rybki i szczur. Uuu, byłoby wesoło. Ciekawe kto by kogo zjadł pierwszy? Psy koty czy koty rybki?

          - Albo koty moje papugi – powiedział Bodzio.

          - Albo mojego szczura – dodała Jola.

          - Moje koty lubią tyko kocie puszki – powiedziałam zgodnie z prawdą – i mleko.

                      W każdym razie pani się uparła, że nie. Demokracji nie było. Pani znacznie bardzie przypadł do gustu inny pomysł – żeby lekcje wychowawcze poświęcić na to by pokazać Joli, że Chlebowo wcale nie jest gorsze niż Ustroń, a nasza Odra równie piękna jak Wisła.

                      Na następnej godzinie wychowawczej poszliśmy wszyscy nad Odrę. Zatoczyliśmy koło pokazując Joli piękny, zimowy krajobraz – oszronione rośliny, zamarznięte pajęczyny i leśne zwierzęta czające się wśród zarośli. Nocny przymrozek przyozdobił nagie gałązki w srebrzyste kuleczki zamarzniętej rosy, które w słonecznych miejscach zamieniały się w spadający na nas z gałęzi, rzadki deszczyk. Kiedy wspięliśmy się na wał zabezpieczający okoliczne pola przed zalaniem naszym oczom ukazała się szeroka, dostojna rzeka – Odra. Przyznaję, że chociaż od urodzenia mieszkam w Chlebowie to rzadko mam okazję zatrzymać się na chwilę i podziwiać jej piękno. Światło słoneczne iskrzyło się na tafli wody, w spokojnych zakolach odbijały się jak w lustrze rosnące przy brzegu, ogromne drzewa.

          - Ale tu pięknie! – zachwycała się Jola.

          - Mówiłem ci przecież – oburzył się Kacper.

          - Ja mówiłem pierwszy – wtrącił szybko Arek, bo on mieszka w Łomach i zna Odrę nawet lepiej niż my. Odra płynie w pobliżu Chlebowa, dopływa do Łomów, do samej wsi, tak blisko, że czasem zalewa domy, dalej do Kosarzyna i łączy się z Nysą Łużycką. Od tego momentu jest już bardzo ważną rzeką – graniczną.

          - Mieszka tu bardzo dużo zwierząt – powiedziałam.

          - Bażanty, zające, sarny, jelenie – wymienialiśmy.

          - Bobry, norki, sikorki i pełno dzików.

          Kiedy szliśmy widzieliśmy nawet pola zryte przez dziki i rozkopane korzenie drzew. W korzeniach dziki szukają robaków.

          - A ryby? – spytała Jola.

          -  No pewnie, że są – rozemocjonowali się chłopcy – różne, małe, duże….

          - Ale jakie gatunki – dopytywała.

                      Spróbowałam sobie przypomnieć jaką rybę ostatnio jadłam na kolację, bo mój tata też jest wędkarzem i nawet zabiera nas czasem na ryby, ale przychodziły mi na myśl tylko paluszki rybne ze sklepu.

          - Różne – odparłam żeby zakończyć ten śliski temat. – Poza tym najprzyjemniej jest siedzieć i łowić, niekoniecznie trzeba od razu złapać wieloryba.

                      Podczas kolejnej lekcji wybraliśmy się na spacer po wsi. Pokazaliśmy Joli orlik, gdzie spędzamy większość czasu. Przy okazji zwiedzania opowiedzieliśmy jej o historii Chlebowa.

          - Kiedyś wieś należała do województwa zielonogórskiego, a obecnie do lubuskiego – pochwalił się swoją wiedzą Kuba.

          - Czytałam, że Chlebowo zmieniało swoją nazwę wiele razy – powiedziała Jola.

          -Tak. Najpierw nazywało się Niemascleb, potem Niemaszchleba, Lindenhain, znowu Niemaszchleba i Chlebowo – odparłam.

          Zatrzymaliśmy się przy kościele.

          -To jest kościół gotycki z XIII wieku – zaczęła Dominika.

          - Był przebudowywany w XV i XVI wieku – dodała Amelka.

          - Resztę powiecie na historii – zastopowała nas pani Wiesia, bo o kościele moglibyśmy mówić godzinami. Stoi we wsi już siedemset lat więc kto wie jakie tajemnice kryją się w jego zakamarkach, kto wie jakie wydarzenia widziały te mury?

                      I tak  z lekcji na lekcję zataczaliśmy kręgi po wsi i wokół wsi i pokazywaliśmy Joli coraz to nowe atrakcje. Kiedy spadł śnieg wybraliśmy się na górkę pojeździć na sankach, kiedy zima ustąpiła miejsca wiośnie zabieraliśmy ją na okoliczne łąki i patrzyliśmy jak przez soczyste i gęste trawy przebijają się pierwiosnki, krokusy i inne kolorowe kwiatuszki, których nazw nawet nie znaliśmy. Spacerowaliśmy po lasach odnajdując piękne, dzikie zakątki, do których nie dotarła jeszcze cywilizacja i jedliśmy dojrzewające jagody usmarowując sobie na fioletowo ręce, buzie i ubrania. W słoneczne dni siedzieliśmy na ławkach przed szkołą i słuchaliśmy śpiewu ptaków, a kiedy bociany wróciły do swojego gniazda na kominie czekaliśmy z niecierpliwością na pojawienie się małych bocianków.

                      Któregoś z takich miłych, leniwych dni, kiedy na przerwie usiadłyśmy na trawie obserwując jak chłopcy grają w piłkę, muchy brzęczą, a wysoko nad nami, na bezchmurnym niebie latają samoloty Jola powiedziała:

          - Tu wcale nie jest gorzej niż w Ustroniu.

          Wymieniłyśmy między sobą zadowolone spojrzenia.

          - No pewnie.

           

          KONIEC