• Wyprawa po skarb

        • Julia Konstanty, chociaż jest dopiero w szóstej klasie, jako pierwsza odważyła się zadebiutować  na naszej stronie internetowej dwoma opowiadaniami: " Wyprawa po skarb" oraz "Nowa uczennica" .

          Zagadka. Kim jest tajemnicza, nowa uczennica?(chodzi do naszej szkoły)

           

          „Wyprawa po skarb”

          - Arek, Bodzio, Julka jest, Amela, Dominika jest, Kuby są, Kacper i Patryk są – nasza pani nawet nie musi wyczytywać nazwisk przy sprawdzaniu obecności, bo jest nas w klasie tylko dziewięć osób, wystarczy, że podniesie głowę znad dziennika i od razu widzi czy kogoś brakuje. Nasza klasa jest najmniejsza w całej szkole w Chlebowie.

          W takiej małej klasie fajne jest to, że na lekcjach jest w miarę spokojnie, chyba, że chłopaki rozrabiają, ale wtedy pani ich rozsadza i znów jest spokojnie. Niefajne jest to,  że brakuje rąk do pracy i jak pani powiedziała, że trzeba wysprzątać całe muzeum to popatrzyliśmy na siebie ze zgrozą.

          Muzeum jest w naszej klasie i nie jest jakieś specjalnie wielkie, ale okropnie się zakurza. Na regałach, które dostaliśmy od biblioteki stoją historyczne zbiory – stare butelki, gliniane garnki, bardzo duże telewizory z malutkim ekranikiem i trochę dziwacznych, starych talerzy. Jesteśmy z niego dumni i lubimy kiedy inne dzieci przychodzą oglądać zbiory, ale czyścić to wszystko z kurzu i pajęczyn …. Za jakie grzechy?

          Ponieważ nie chcieliśmy wyjść na leni ustaliłyśmy z dziewczynami na przerwie, że za muzeum należy się wziąć raz a porządnie, przynieść ścierki, wodę i załatwić całe sprzątnie za jednym zamachem.

          - Ja muszę iść do domu zaraz po lekcjach – powiedział Patryk, kiedy próbowałyśmy powiedzieć chłopakom, że mają zostać i nam pomóc.

          - Ja mam autobus – wykręcał się Kuba.

          - Ja mam za mało jedzenia – wymyślał Kacper.

          Te chłopaki to straszne lenie.

          - To zostaniemy jutro – ustaliłyśmy.

          Pani została z nami po lekcjach i pomogła nam przynieść sprzęt – drabinkę od pana woźnego, szmaty i miski od pań sprzątaczek. Pilnowała też żebyśmy ostrożnie zdejmowali z półek gliniane naczynia, bo jak takie naczynie się stłucze to już nie da się naprawić, a odkupić w sklepie – tym bardziej. Większość z tych naczyń ma ze sto lat, bo zostały we wsi po Niemcach, którzy mieszkali w Chlebowie przed II wojną światową.

          - Kto wie kiedy zaczęła się II wojna światowa? – spytała nas pani.

          Nie wiedzieliśmy, bo na razie przerabiamy dopiero chrzest Polski.

          - Zaraz po tym jak skończyła się pierwsza? – odpowiedział pytaniem Kacper i wszyscy zaczęliśmy się śmiać.

          - W 1939, a dokładnie pierwszego września.

          - Wszystko co złe zaczyna się pierwszego września - burknął Kuba, który chyba najbardziej z nas wszystkich nie lubi chodzić do szkoły. 

          Pani próbowała przekrzyczeć nasz śmiech, ale nie wiem czy ktoś jej słuchał, mimo to próbowała dalej:

          - A to znaczy, że jeszcze 75 lat temu w waszych domach mieszkali Niemcy.

          - U moich sąsiadów mieszkali – przytaknęłam, bo nawet ich spotkałam kiedy przyjechali oglądać wieś.

          - Ciekawe co trzymali w tych butelkach – zastanowiła się Dominika ściągając z półki bardzo ciężką glinianą butlę z uchem.

          - Chyba błoto – stwierdził Kacper i postukał palcem w zaklejony czymś szarym wlot do butli.

          - Wysypcie ten piasek, po co ma obciążać półki – powiedziała pani i zaraz wyszła po dodatkowe wiaderko na śmieci, a my zaczęliśmy wyskrobywać z butli zaschnięte błoto.

          Za nic nie chciało się kruszyć więc wzięliśmy ostro zakończony cyrkiel i Arek dziabał nim w zaklejony wylot jak w twardy kotlet na talerzu. Błoto w końcu popękało i wsypało się do środka, Arek bez namysłu odwrócił  butlę i wysypał wszystko na podłogę. Akurat weszła pani z wiaderkiem i już, już miała na niego nakrzyczeć za robienie bałaganu, ale z butli wysunął się związany sznurkiem zwitek, który po chwili wylądował na kupce piachu. Od razu poznaliśmy, że jest bardzo stary – sznurek miał dziwny kolor, papier zżółkł, a jego brzegi ściemniały. Wpatrywaliśmy się w niego w całkowitej ciszy, poczuliśmy się trochę jak w filmie, w którym bohater trafia na starożytny zwój.

          - Może to stary list miłosny -  powiedziała Amela biorąc go delikatnie w dwa palce.

          Raz dwa przecięliśmy sznurek i poklękaliśmy dookoła rozkładając papier na podłodze i trzymając go z każdej strony za brzegi. Nawet pani wcisnęła się w nasz zwarty krąg i uklękła między chłopakami.

          - To mapa skarbów – wyszeptał Patryk takim głosem, że wszystkim nam ścierpła skóra.

          Rzeczywiście, papier wyglądał jak mapa. Był stary, pognieciony, od dołu jakby nadpalony, w kilku miejscach widoczne były brązowe plamy, ale wyraźnie rozpoznaliśmy krzywiznę rzek i plątaninę dróg.

          - Niemiecka – szepnęła pani i wtedy zobaczyliśmy, że niektóre miejsca na mapie opisane są po niemiecku. Na górze, nad niebieską linią rzeki zapisane było „Oder”.

          - Oder to Odra – powiedziałam, bo akurat pani Asia zdążyła nas tego nauczyć.

          - A to Chlebowo – dopowiedział Patryk pokazując zamazany podpis pod mapą „Lindenhain”. Oczywiście wszyscy wiedzieliśmy, że kiedyś Chlebowo nazywało się inaczej, Niemaschkleb, Lindenhain, Niemaszchleba, ale zupełnie wyjątkowo było zobaczyć nazwę naszej małej wsi pod tajemniczą, starą mapą sprzed drugiej wojny światowej.

          - Tutaj - krzyknęłyśmy równocześnie z Dominiką pokazując zamazany krzyżyk.

          Na mapie, po obu stronach najdłuższej z dróg ktoś narysował rzędy małych krzyżyków, stały mniej więcej w równej odległości od siebie, podobnej wielkości, ale odnajdując już ten jeden wyraźnie dało się zauważyć, że jest większy i mocniej zaznaczony od innych.

          - Tu jest skarb!

          Pani roześmiała się i wstała z kolan.

          - To pewnie rysowały jakieś dzieci. Jak byłam mała to też bawiliśmy się w sporządzanie map i szukanie skarbów.

          - Ale musimy pójść i sprawdzić ! - krzyknął Kacper.

          - Na pewno nie na lekcji - powiedziała pani - jak chcecie szukać skarbów to po zajęciach.

                      Tego dnia już nie zdążyliśmy pójść na poszukiwania, bo Amela, Dominika, Kacper, Kuba, Kuba Arek i Bodzio spóźniliby się na ostatni autobus, ale ustaliliśmy, że zabieramy się za to zaraz następnego dnia po lekcjach. Wieczór wykorzystałam na to, żeby poczytać o tym jak zmieniała się nazwa Chlebowa i odkryłam coś bardzo ważnego - nazwa Lindenhain funkcjonowała tylko przez osiem lat, między 1937 a 1945 rokiem. To Niemcy tak nazwali wieś, bo chcieli ją zniemczyć żeby ludzie zapomnieli o jej łużyckich korzeniach. Wcześniej nazywała się Niemaszchleba od słowiańskiego słowa chleb i zaraz po tym jak wygraliśmy wojnę przywrócono tę nazwę. Osiem lat po wojnie zmieniono nazwę na Chlebowo chociaż pradziadek Adam opowiadał mi, że mieszkańcy woleliby inną - Piastowo, ale wtedy władze się na to nie zgodziły.

          - Wiem kiedy powstała mapa - powiedziałam od razu jak zaczęła się pierwsza lekcja.

          - Ja też.

          - Ja też.

          - Ja też - rozległo się po klasie.

          Akurat mięliśmy historię więc pani pozwoliła nam mówić co i jak. Okazało się, że wszyscy wpadli na ten sam pomysł i szukali informacji o nazwach i mapach i wszystkim wyszło to samo - że mapa ma co najmniej 69 lat.

          - Założę się, że powstała w czasie wojny - powiedział Kuba.

          - Pod koniec wojny wielu Niemców już przeczuwało, że będą musieli zostawić swoje domy...

          Kuba wszedł pani w słowo:

          - I zakopali swoje skarby!

          Pani próbowała nam jeszcze wytłumaczyć, że nie tak łatwo ukryć, a jeszcze trudniej odszukać skarb, ale po lekcjach itak ruszyliśmy na poszukiwania. Ruszyliśmy, wyszliśmy przed szkołę i od razu każdy chciał iść w inną stronę. Krzyżyk na mapie był jeden, a kierunków obraliśmy co najmniej pięć. Na szczęście napatoczył nam się  pan od przyrody.

          - Popatrzcie na kierunki - podpowiedział pokazując nam wielkie czarne litery na górze mapy.

          - N to północ - powiedziała Dominika, uczyliśmy się już tego.

          - Ułóżcie mapę zgodnie z kierunkami świata.

          Zaczęliśmy się kręcić jak na karuzeli. Każdy chciał trzymać mapę i każdy obracał nią w innym kierunku. Biegaliśmy dookoła ławki w tę i z powrotem i jeszcze chwila, a mapa zostałaby w strzępach, każdemu po kawałku.

          - Gdzie jest zachód? - zatrzymał nas pytaniem pan od przyrody.

          Słońce jak na złość nie zamierzało jeszcze zachodzić, ale pamiętałam gdzie codziennie kończy swój bieg, bo zawsze świeci przez okno w kuchni na naszą lodówkę.

          - Tam - powiedziałam i od razu ustawiłam mapę literą W tę stronę. Pozostałe kierunki ułożyły się już same. Dopiero wtedy skojarzyliśmy, że wystarczyło ustawić mapę tak jak płynie Odra i dwie mniejsze rzeczki równoległe do niej.

          - Teraz ustalcie gdzie się znajdujecie. Znając punkt wyjścia będziecie mogli dość do celu.

          Ponieważ trudno nam było określić w którym dokładnie miejscu spotkania się brązowych kresek jesteśmy w danej chwili, postanowiliśmy przenieść się szybko w miejsce wiadome, to znaczy w miejsce gdzie główna droga prowadząca od Odry spotyka się z główną drogą przez Chlebowo. Stamtąd pewnie ruszyliśmy na zachód czyli w stronę gdzie codziennie zachodzi słońce. Każdy z nas zaczął głośno liczyć kroki, bo jakoś tak wyszło nam, że te krzyżyki na mapie to są kroki i skarb został ukryty na szóstym kroku od zakrętu. Tylko, że od razu zorientowaliśmy się, że każdy ma nogi innej długości i po odliczeniu sześciu kroków stoimy każdy w innym miejscu. Możliwe, że ten kto rysował mapę był wyjątkowo wysoki i powinniśmy szukać o wiele dalej niż wychodziło to z naszego odliczania.

          - To bez sensu - powiedział zrezygnowanym głosem Patryk.

          - Głupio rysować mapę w krokach jak każdy ma inne kroki - zgodziłam się z nim.

          - Może to jest w metrach? - wymyślił Bodzio.

          - Może w jakiś niemieckich metrach, centach albo coś...? - dodał Arek.

          Popatrzyliśmy na drogę przed i za nami. Całą drogę robili Niemcy jeszcze przed wojną i nie mięliśmy pojęcia czy coś się w niej zmieniło. Okrągłe kamienie składające się na dwumetrowej szerokości drogę gdzieniegdzie wystawały trochę bardziej. Możliwe, że wypychały je korzenie rosnących po bokach drogi lip...

          - Lipy! - krzyknęłam.

          - Lipy - krzyknęli zaraz po mnie chyba wszyscy inni.

          - Te krzyżyki na mapie to lipy!

          Pobiegliśmy do szóstej w kolejności lipy po prawej stronie drogi. Obejrzeliśmy ją bardzo, bardzo dokładnie z każdej strony, ale wyglądała najzupełniej normalnie.

          - I co? - spytał których z chłopców oglądających pień z przeciwnej strony.

          - Drzewo jak drzewo - odpowiedziałyśmy - drewniane, pomalowane wapnem.

          - Ja bym nie chował niczego na takim zwykłym drzewie - znowu powiedział ktoś z przeciwnej strony - gdyby było na widoku to każdy mógłby to znaleźć.

          Faktycznie, bez sensu jest robienie mapy do skarbu, który jest na widoku. Należało poszukać wyżej, może w koronie, albo niżej, czegoś zakopanego w korzeniach. Ponieważ akurat nie mięliśmy ze sobą łopaty, a nikomu nie chciało się kopać rękami zaczęliśmy oglądać lipę wyżej.

          - Tam coś jest! - wskazał Kuba, który jest z nas wszystkich najwyższy - coś jakby dziupla!

          Popatrzyliśmy wszyscy, rzeczywiście była, tuż pod koroną zielonych jeszcze liści, coś na kształt wąskiej szczeliny, za wąskiej żeby włożyć tam kufer wypchany drogimi kamieniami, ale rokującej pewne nadzieje. Ktoś musiał tam wleźć i sprawdzić zawartość szczeliny. W całej klasie najlżejsza jest Amelka i chłopaki powiedzieli, że mogą ją podsadzić, ale akurat ubrała spódniczkę i za nic nie chciała żeby chłopcy podnosili ją do góry.

          - To jak się ubrałaś na poszukiwanie skarbów? - skomentował oburzony Kacper, ale na szczęście Kuba zaoferował się, że jest najwyższy to może włazić.

          Chłopcy ustawili się w coś w rodzaju krzesła łapiąc się za łokcie, a Dominika poświęciła swoją bluzę i przykryła to krzesło żeby Kuba nie deptał im brudnymi butami po rękach.

          Kuba chwycił się jedną ręką odstającej gałęzi i zawisł na niej jak małpa. Drugą ręką zaczął grzebać w dziupli wywalając z niej liście i kawałki kory. Aż mnie otrząsnęło kiedy pomyślałam o robakach, które mogły żyć w tych odpadkach, ale obok Kuby za chwilę zawisł Arek, Kacper i drugi Kuba. Chłopakom widocznie nie przeszkadzają robaki. W końcu któryś z nich krzyknął:

          - Mam!

          I zrzucił nam na głowy kawałek drewnianej tabliczki. Dopadliśmy do niej tak jakby była ze złota, zapominając o chłopcach wiszących na gałęzi i musieli spadać sami, jak dojrzałe jabłka.

                      Tabliczka była pęknięta na pół, po bokach spróchniała i śmierdząca zgniłymi liśćmi. Nie przypominała skarbu, a raczej kolejną wskazówkę, bo na gładszej stronie wypisane były trzy rzędy drukowanych liter. Wyglądały jakby były wypalone na drewnie:

          BIM BAM BOOM STUNDE SCHLÄGT

          ÖFFNEN TÜREN WACHE STECHT

          BOARD WIRD SAGEN WO IST ES

          Oczywiście po niemiecku. Niemiecka wieś, niemiecka mapa, niemieckie wskazówki.

          - Türen to drzwi, a sagen to powiedzieć – tyle tylko udało nam się przetłumaczyć bez książek i słownika.

          - Chodźmy do mnie – zawołałam, bo mieszkam najbliżej i wiedziałam, że mam w domu słownik, rozmówki niemieckie i bardzo wygodny tablet z googe translatorem.

                      Rozsiedliśmy się w altanie i zaczęliśmy tłumaczyć słowo po słowie. Babcia przyniosła nam całą miskę jabłek z ogrodu więc przy okazji mogliśmy się trochę posilić przed dalszymi poszukiwaniami. Tłumaczenie wychodziło nam tak jak liczenie kroków – każdemu inaczej, ale w końcu udało się ustalić mniej więcej wspólną wersję wskazówki:

          BIM BAM BOM BIJE DZWON

          DRZWI OTWARTE PEŁNIĄ WARTĘ

          DESKA POWIE GDZIE TO JEST.

          - Jaki dzwon?

          - Jakie drzwi?

          - Jaka deska?

          Znowu byliśmy w martwym punkcie.

          - Może chodzi o szkołę. W szkole jest dzwonek, są drzwi, jakieś deski też się na pewno znajdą.

          - O naszą szkołę? – coś mi tu nie pasowało więc poprosiłam babcię i spytaliśmy czy nasza szkoła jest poniemiecka.

          - Ależ skąd – powiedziała babcia. – Szkołę budowano dawno po wojnie, otwarcie było w 1989 roku.

          - To wcześniej nie było szkoły? – spytał Kuba i w jego głosie już słychać było zazdrość dla tych byłych mieszkańców, którzy nie mięli we wsi szkoły.

          - Były nawet dwie. Jedna szkoła niedaleko sklepu, mówiło się na nią „mała szkoła”, bo chodziły tam młodsze dzieci i duża szkoła tam gdzie teraz mieszka pani sołtys.

          - A w czasie wojny mógł tam być jakiś dzwon?

          - Raczej nie. W czasie wojny to raczej były zwyczajne budynki, dopiero potem zorganizowano w nich szkoły.

          - To gdzie może być jakiś stary dzwon?

          - Jak to gdzie? – zaśmiała się babcia – nie wiecie gdzie we wsi może się znajdować dzwon. Bim bam, bim bam – zaśpiewała.

          - W kościele!

                      Pędem pobiegliśmy do kościoła. Za kościołem stoi bardzo stara dzwonnica, a w niej, wysoko nad naszymi głowami zobaczyliśmy dzwon. Bim bam bom. Otworzyliśmy drzwi, które trzymają wartę i zaczęliśmy się rozglądać w poszukiwaniu deski, która powie gdzie to jest. Wszystkie widoczne deski obejrzane z lewa i z prawa nie mówiły nic a nic. Sprawdzaliśmy czy któraś przypadkiem się nie porusza żeby można było obejrzeć ją jeszcze od środka i znaleźliśmy luźną deskę przykręconą do wewnętrznej strony drzwi. Nawet nie musieliśmy jej odrywać, wystarczyło przekręcić i odczytać wyryte na niej znaki: krzyżyk i coś podobnego do lizaka. Wiedzieliśmy już, że krzyżyk to lipa, a ten lizak…

          - Może to łopata? – domyślił się Arek i prawdopodobnie miał rację, bo niby co wspólnego ma lizak ze skarbami?

          - Trzeba kopać pod lipą – powiedziałam – tylko pod którą?

          - Jak nie jest oznaczona to może po prostu spróbujemy pod najbliższą.

          Pożyczyliśmy łopatę z dzwonnicy, bo pani Marysia trzyma tam narzędzia do uprawy kwiatów przy grocie Matki Boskiej i pobiegliśmy kopać pod najbliższą lipą.

          Z początku wcale nas nie zdziwiło, że skrzynka była zakopana tak płytko. Pierwsze wbicie łopaty i już usłyszeliśmy dudniący dźwięk. Szybciutko wygrzebaliśmy z ziemi szkatułkę z połamanym zamknięciem. Otworzyliśmy w absolutnej ciszy słysząc tylko chrzęst piasku w zawiasach.

          W środku były monety. Cała fura złotych monet połyskujących w słońcu, które akurat wynurzyło się zza chmury jakby specjalnie po to by dodać blasku naszemu znalezisku.

          Wpychaliśmy ręce do szkatułki na wyścigi, bo każdy chciał pierwszy złapać monetę i sprawdzić czy jest z najprawdziwszego złota.

          Moja nie była. Ugryzłam ją zębami tak jak to robią poszukiwacze skarbów w filmach i poczułam, że ze złotka wydobywa się pachnąca i słodka czekolada.

          - Czekolada!

          - Czekolada! – krzyczeliśmy na przemian rozczarowani, ale też dość zadowoleni z nieoczekiwanej przekąski.

                      Pod ładunkiem czekoladowych dukatów znaleźliśmy list od naszej pani „Największym skarbem jest wiedza. Gratuluję Wam jej odnalezienia”

                      Na tym zakończyły się nasze poszukiwania na ten dzień. Podzieliliśmy się sprawiedliwie odnalezionym skarbem, a to czego nie dało się podzielić następnego dnia w szkole podarowaliśmy pani. Pani, tym razem osobiście, pogratulowała nam odnalezienia skrzynki i powiedziała, że bardzo liczyła na to, że nam się uda.

          - I mam dla was dobrą wiadomość – dodała. - Pani Asia postawi wszystkim piątki z niemieckiego za tłumaczenie i znajomość nowych słówek. Pan Bronek obiecał piątki za to, że nauczyliście się posługiwać mapą i trafić do oznaczonego miejsca. Ja stawiam wszystkim piątki z historii za to, że tak dokładnie poznaliście przeszłość Chlebowa i z zachowania za to, że potrafiliście świetnie ze sobą współpracować i zorganizować całe poszukiwania. A dodatkowo chłopcy, którzy wleźli na drzewo dostaną piątki z w-fu za wyjątkową sprawność.

          - Piątki zamiast złota? – mruknął średnio zadowolonym głosem Kacper, ale zaraz dokończył o wiele pogodniej pakując do buzi czekoladowy dukat – lepsze to niż nic.

           

           

          Koniec